Czy macierzyństwo odbiera nam nasze dotychczasowe życie? Czy zajście w ciąże oznacza, że już zawsze będę musiała rezygnować z siebie? Swoich pasji, zainteresowań, ze swojego sposobu ‘bycia’. Stracę znajomych, przyjaciół, stanę się aspołeczna, a moja największą aspiracją stanie się wygrana w walce o tytuł Najlepszej Matki Roku, do którego będę stawać, oceniania przez rodzinę i bliskich? Że ja już nie mogę czytać książek które lubię, tylko muszę poradniki o tym jak co gdzie kiedy o której z dzieckiem?
Czy tak to wygląda?
Te pytania, chociaż smutne, mocno nasuwają się podczas czytania lektury ‘Macierzyństwo non-fiction”, autorstwa Joanny Woźniczko-Czeczott. Lektura jest … mocna. Czasami aż mnie zatykało, autorka nie boi się wyrażać mocno swoich emocji i myśli, które towarzyszyły jej przez rok od urodzenia córki. Są też momenty, że sikałam ze śmiechu, ale częściej odstawiałam książkę i zastanawiałam się czy rzeczywiście tak to wygląda. Bo owszem nie spodziewałam się waty cukrowej, ale też nie byłam świadoma tego co dostanę. A cukierek był gorzki, bardzo.
Brudna, smutna rzeczywistość.
Chociaż autorka przyznaje, że traktowała te zapiski jako dziennik terapeutyczny, który pomógł jej walczyć z frustracją pojawiającą się u niej, jako u młodej matki, to nie sposób odnieść wrażenia, że poniekąd jest to jej prywatna opinia o tym jak może i czasem jak wygląda wczesne macierzyństwo. Bo czy prawdą nie jest, że często wraz z nowym małym członkiem rodziny przychodzi kryzys na małżeństwo, gdzie od początku trzeba ustalić role i podział obowiązków? Czy młode matki nie spotykają się z krytyką i wszechobecnym komentowaniem ich zachowania. To źle, to nie dobrze, za cienko, za grubo, zrób inaczej, a za moich czasów… Nie trudno dostać szału. Nie mówią o tym na szkole rodzenia, nie ostrzegają. Nie chodzi straszyć, ale nie mówią jak trudno i trudno jest odnaleźć się w nowej roli. Pani Joanna piszę też o instynkcie macierzyńskim. Ciekawie opisuje jego istnieje, bądź nie. To także kwestia sporna: jest czy go nie ma.
Jednak mnie najbardziej poruszył temat utraty samej siebie.
Bo czy tak nie jest, że kiedy na świecie pojawia się nasze dziecko, wszyscy wymagają od nas stania się idealnymi matkami, które poświęcają wszystko dla rodziny, jednocześnie tracąc swoje Ja. Bo przecież jak to tak zostawić maleństwo z ojcem i wyjść na fitness, albo kawę z koleżankami. Jakim prawem w ogóle wychodzicie z małym dzieckiem do znajomych. Toż to nie wypada! Trzeba siedzieć w domu, zapomnieć o swoim ‘starym’ życiu i odnaleźć się od dzisiaj tylko w jednej roli. Nie, nie jestem sfrustrowana. Uważam że doskonale można odnaleźć się w roli żony, mamy, dobrego pracownika, czy bizneswoman, jeśli tylko damy szansę np. naszemu Mężowi, które zapewniam potrafi równie dobrze, opiekować się dzieckiem jak my. Tylko czasem kobiety lubią (co jest straszne) odnajdować się w roli życiowej cierpientnicy. Sami przecież nie raz słyszeliśmy od naszych mam “wiesz ile ja dla Ciebie poświęciłam…”, “Ja dla Ciebie wszystko a Ty dla mnie nic…”, “Tylko mogłam osiągnąć, a zajęłam się Tobą”. Co wtedy czujemy? Czy podoba nam się to co słyszymy? Czy dla dobra dziecka nie jest dobrze godzić rolę mamy (która nigdy nie będzie idealna), żony i kobiety spełnionej? …
Dużo pytań i zakrętów czeka kobietę. Nic nie jest łatwą odpowiedzią i nie ma prostych rozwiązań. Co wy myślicie na ten temat?
karo.